#wegańskawarszawa MAJ 2017 | Co jadłam w Warszawie?

Na początku maja wybrałam się do stolicy. W planach były głównie sesje zdjęciowe, ale oczywiście nie mogłam pominąć ważnego aspektu kulturoznawczego jakim jest gastroturystyka. A że Warszawa obfituje w dobroć w postaci wegańskiego jedzenia w nadwyżce, postanowiłam spróbować sama, co też ciekawego ma do zaoferowania i co też nowego pojawiło się tam od mojej ostatniej wizyty w sierpniu ubiegłego roku. Nieszczęśliwie spędziłam tam zdecydowanie za mało dni aby chodź wściubić głowę do wszystkich wspaniałych miejsc, o których tyle nasłuchałam się wcześniej. Co też można uczynić w ciągu zaledwie czterech dni, kiedy też jeśli jem- to obficie- i to starcza mi na dwa czy trzy posiłki. Zresztą sami zobaczcie na załączonych obrazkach.

Mam tylko nadzieję, że wrócę do stolicy bardzo szybko i prędko, kiedy tylko pozwolą mi na to okoliczności i finanse (wygrałam też nagrodę w restauracji Mango, yeah!). Prawie wszędzie udawałam się sama, ponieważ w pojedynkę też do wielkiego miasta pojechałam. Niestety bardzo szkoda, ponieważ posiłek do dla mnie impreza, celebracja, okazja do posiedzenia i pogłębiania więzi. Dlatego też za każdym razem zamawiając coś zastanawiałam się solidnie "co mógłby tu wybrać mój chłopak?" albo "na spółę można byłoby zamówić więcej dań to dzielenia i smakowania". Chciałabym tam wrócić z towarzystwem. I już w głowie mam setki myśli: "pójdziemy tam", "zasmakuje Ci to na pewno!" 

Zapraszam!





Pierwszym przystankiem na mojej mapie było uliczne Okienko, parę minut od Dworca Centralnego. Dopiero co przyjechałam do Warszawy, byłam obleczona tobołami na obu ramionach, a czas nie pozwalał na swobodne konsumowanie. W dodatku z nieba lał się żar, a ja zmierzałam na dwie sesje pod rząd- zaplanowane i umówione całkiem na szybko i spontanicznie, za to z najfajniejszymi dziewczynami na świecie.

Olga zatrzymała się ze mną na kilka minut przed Okienkiem, aby podyskutować o...jedzeniu, blogowaniu i kuchni. Jest mistrzem fotografii kulinarnej i przyrządza takie przepisy, że zawsze ślinię swoją komórkę kiedy je widzę. Czekałam na moje frytki słuchając jej opowieści o pasztetach z fasoli i tortach z chia.



Fryteczki z batata z sosem curry. 
Pierwsze moje fryty ze słodkiego ziemniaka w życiu! A takie gorące, na ulicy, w biały dzień, żeby zjeść je palcem i solidnie wypaćkać sobie twarz na oczach całej Warszawy, pokazując że ze wsi się przyjechało- najlepsze.


W kolejnych godzinach unikało się burz, pogoda bowiem okazała się wyjątkowo niestabilna i fakt, że wysiadłam z pociągu obkuta w dres, puchówkę, szalik na podobieństwo koca i czarną czapkę wcale nie był taki mylący, nawet jeśli chwilę błogosławiłam ulgę po przebraniu się w tiulową kieckę. 

Zastanawiałam się czy wysiąść w centrum i pójść do sklepu czy też wysiąść przystanek dalej i polecieć zostawić rzeczy w hostelu, a może jednak jechać tramwajem prosto w siną dal, aż wywiezie mnie na drugi brzeg Warszawy? Oczywiście, wybrałam to trzecie, z pełnym ekwipunkiem.

Znalazłam osławiony Vegan Ramen Shop, domyślałam się już jego lokalizacji, oglądając z okien tramwaju dziwnie tłumne zbiorowisko ludzi przed jednym budynkiem na tej samej ulicy.
Była to sobota, więc wtargnęłam do środeczka i zajmując cicho stanowisko pod ścianą czekałam na swoje wymarzone miejsce około 20-25 minut. Nie byłam jednak poddenerwowana, z otwartością przyjęłam do wiadomości:
a) jestem w innym mieście, pewnie tu panują takie zasady, że na dobre jedzenie należy poczekać na stolik
b) skoro trzeba tyle wyczekać na swoje miejsce, to na pewno musi być dobre jedzenie!
c) za mną stoi więcej osób, które też nie mają swojego miejsca, więc wysuwam się przed nimi na prowadzenie

Akurat świat okazał się zupełnie mały, ponieważ nagle w drzwiach lokalu pojawiła się superhero wegańska wizażystka Kasia z synem, z którą zresztą byłam umówiona na poniedziałek rano. Wegański światek jest super!


Zamówiłam pozycję, w której opisie znalazła się magiczna formuła: "najlepszy na pierwszy raz". Nigdy w życiu nie jadłam japońskiej zupy, nigdy nie jadłam ramenu, ani wegańskiego, ani mięsnego, ani żadnego innego. Nie wiedziałam czego mam się spodziewać. Byłam też lekko sceptyczna, że uda mi się najeść mój głodny (tego dnia i ogólnie) żołądek, rozpieszczony objętościowo przez śląskie łobiady i vegaby da radę nasycić się płynem z makaronem. A jednak! Nawet nie mogłam dać rady!

Kremowy ramen okazał się zbawieniem, zaskoczeniem, a jednoczesnym przekleństwem. Był tak piekielnie dobry, że kiedy zdarzyło mi się poważnie zachorować w tym tygodniu, pozbawiona apetytu i chęci do życia, a mój organizm (pomijając fakt, że miałam ograniczone możliwości gryzienia) odrzucał wręcz wszelkie pokarmy zmusił mój mózg do nieustannego myślenia o...ramenie! Myślałam o nim rano, w południe, wieczorem. Googlowałam gdzie też zeżrę ramen, kiedy wrócę do Krakowa (oczywiście to nie będzie to samo...) Moje myśli błąkały się, błądziły. Parę razy zaprowadziły mnie do przepisów na różnych blogach na odmienne rameny.
Skończyłam z gotowaniem rosołku (bo w kuchni moich rodziców brakuje około większości składników do ideału) przed 5 rano.
Vegan Ramen Shop, tęsknię!


Kolejny dzień przyniósł nowe wyzwanie w postaci poszukania czegoś do zjedzenia na śniadanie. Zaznaczyłam na mapie całą masę różnorakich miejscówek serwujących śniadania, byłam gotowa pojechać po nie nawet na drugi koniec miasta. Problem stanowi jednak tylko to, że budzę się dość wcześnie i to z wilczym głodem. Wszystko w promienia najbliższych kilometrów było zamknięte do godziny najwcześniej 8.30. Na szczęście rzut beretem od hostelu znajdowała się knajpka Green Cafe Nero, która nie tylko miała wegańską opcję kanapkową ale i mleko bez dopłaty.


Kanapka z hummusem i warzywami oraz cappucino z mlekiem sojowym.


Około południa po zdjęciach z Eweliną, chcąc się ogrzać i czując pierwsze ssanie w żołądku, pojechałam do osławionego Lokalu Dela Krem. Słodycze kusiły, a witryna uginała się od przepysznych ciast. Zajęłam miejsce koło okna i zamówiłam wszystkie ciacha, które od tej pory jadłam oczami na vlogach z youtube. 

W środku panowała tego dnia lekko nerwowa atmosfera, sprzedawca był bardzo sympatyczny, ale również zirytowany marnymi groszakami, które mu wręczam. Gości przybywało coraz więcej, a po całej kawiarni biegał radosny piesek jednego z nich. 

Zamówiłam wu-zetkę, kakao do picia oraz bajaderkę i rurkę z kremem na wynos. Porcja okazała się ogroomna! Nie byłam w stanie dokończyć całego ciacha, więc zabrałam go do pudełka i nosiłam go przy sobie przez cały dzień. Domyślacie się w jakim stanie zastałam go po otwarciu w hostelu. Niemniej jednak to legalne zjedzenie o 22 miało wymiar duchowy.


Popołudniem wybrałam się na wystawę Warhol kontra Dali do Pałacu Kultury i Nauki. Jako kulturoznawca i fanatyk nie mogłam przeoczyć tego wydarzenia. Być może same dzieła nie był aż tak fascynujące jak przewodnik, który zaczynał swoją trasę akurat w momencie, w którym przyszłam. Człowiek z wielką pasją. Bardzo lubię takich ludzi i świetnie się go słuchało.


Była około 17 godzina kiedy w końcu mogłam podjechać na obiad. Wsiadłam w metro i zadowolona wysiadłam na przystanku Politechnika. Znalazłam odpowiednią ulicę i biegłam już niemal na wprost, licząc na rychłe spotkanie z restauracją Wegemama. Pech chciał, że topografia Warszawy okazała się nazbyt skomplikowana i po 10 minutach prucia ulicami wylądowałam zupełnie w przeciwnym kierunku. Byłam już głodna, zmęczona i bardzo zła. Zaczęłam wracać, szukałam nerwowo adresu, pod który się kieruję. I szczęście w nieszczęściu, kiedy przekraczałam próg lokalu, pewna para zwolniła swoje rewelacyjne miejsce przy oknie, gdzie można usiąść po turecku i oprzeć się na wygodnych poduszkach. 


Wszystkie dania w menu były tak dziwne i wymyślne, że aż nadto interesujące. Zdecydowałam się jednak na klasykę: stir fry z komosą oraz turmeric latte.


Aż cztery miseczki pyszności! Moje wszelkie miłości na jednym obrazku. 


Wracałam pełna, najedzona pysznościami i pięć razy grubsza niż byłam dzień wcześniej w Krakowie. Włóczyłam się w mżawce ulicami stolicy, nie zważając już na błądzenie, natrafiając na ciekawe budynki, miejsca i parki. Bardzo podobało mi się miasto widziane z tej spontanicznej strony. Postanowiłam, że moje zdobyczne z Lokalu Dela Krem zjem na jutrzejsze śniadanie, nie tracąc czasu na szukanie czegoś nowego wczesnego ranka. Wstąpiłam do Biedronki po borówki i banana, myśląc "aby to wyglądało trochę zdrowiej". Na wyczucie trafiłam do hostelu, gdzie spakowałam swoje pudełko z owocami do reklamówki, nakleiłam naklejkę ze swoim nazwiskiem i wsadziłam do wspólnej lodówki.


Kiedy wstałam rano, doprowadziłam się do stanu użyteczności, poprawiłam i zniosłam bagaż na dół, wyniosłam swoje pudełko i przyniosłam narzędzia do konsumpcji. Po otwarciu jednak omal nie zalałam się łzami. W nocy ktoś włamał się do mojego jedzenia i zostawił tylko drożdżówkę! Zniknęła bajaderka i owoce, których nieobecności nawet nie zauważyłam wcześniej! Byłam zdruzgotana. Być może to drobny incydent, ale moje serce złamało się na kawałki. Doniosłam o przestępstwie kobiecie od kuchni, ale wzruszyła ramionami: "trzeba było podpisać". Zupełnie jakbym tego nie zrobiła, szerloku. Chwyciłam za długopis i pozostawiłam na drzwiach lodówki stosowną wiadomość, dla tego, komu nie wstyd było ukraść obcemu jego śniadanie.


Wyszłam i pomaszerowałam do Kasi. Po sesji pojechałyśmy do centrum upolować nowe krówki w Rossmanie (moja reakcja: "smakują jak dumle!"), a potem pokazała mi nowe miejsce na lunch jakim okazała się restauracja Mango Vegan Street Food.


Zamówiłyśmy po prostu lunch dnia. W cenie 20 złotych można było dostać solidną zupę-krem z marchwi oraz tortillę z warzywami. Wszystko okej i zadowalające brzuch na bardzo długo. Jestem jednak ciekawa opcji falafelowych, których na pewno skosztuję kolejnym razem.


Popołudniem pojechałam do Grodziska Mazowieckiego, gdzie nocowałam, jednak kolejnego dnia wróciłam do Warszawy i około 12 wybrałam się na duże drugie śniadanie. 


Kawiarnia Nancy Lee oferowała przeróżne opcje: obiadowe, śniadaniowe, deserowe. Postawiłam po prostu na kanapkę i kawę, ale zachowanie umiaru było tego warte. 


Obsługa przesympatyczna i rewelacyjna. Wiedzcie, że jestem okropnym introwertykiem i wszelkie small talki doprowadzają mnie do obłędu, jednak zagajająca pani za kasą była tak rozbrajająca i urocza, że nie sposób było zamknąć się przed nią i odburkiwać ostentacyjnie. Od razu człowiek otwierał się i czuł się jak przyjęty wprost do kawiarnianej rodzinki. 


Moje pierwsze podejście do jackfruita w domu jako pulled porka nie było najlepsze, stąd też dla porównania chciałam skosztować, jak wygląda i smakuje jego fachowa wersja. Okazała się bezbłędna. Z dodatkiem "frytek", które nie były frytkami danie stanowiło bardzo ciekawe połączenie. 

Lubię miejsca, w których mogę przy kawie poprzeglądać choć obrazki z kolorowych magazynów. W Nancy Lee dopadłam starego Kukbuka, którego z ciekawością wertowałam. Jestem wzrokowcem i kolorowe czasopisma bardzo mnie bawią, nie zważając na ich treści. W tych trafiły się jednak ciekawe przepisy, które sfotografowałam do swojej kieszeni. Trzeba korzystać.


Popołudniem, wracając do centrum z północy stolicy wstąpiłam do sklepu Evergreen, gdzie zakupiłam dwa pudełka indyjskich dań instant, yubę, majonez z soczewicy i parówki z serem. 
Majonez trafił do sałatki curry z kapustą pekińską, ananasem i "kurczakiem" sojowym, a parówki stanowiły spełnienie dziecięcych fantazji na śniadanie, skonsumowane z bułką owsianą i keczupem. I OMG, smakowały jak te dziwne parówki, które zajadałam w podstawówce. Nie smakowały jak zbita pupla parówek sojowych z Tesco, smakowały jak prawdziwa parówka! W dodatku ze środka wylewał się ser! Najgorsza, najbardziej niezdrowa i najlepsza wersja parówki ever! Byłam w szoku i wybałuszałam oczy jedząc.

"Nie dziwię się, że smakuje jak parówka, skoro parówka nie ma mięsa"- odparł ze stoickim spokojem mój chłopak, krojąc obok wyrafinowany befsztyk z sadzonym jajkiem.

"Musisz to spróbować! Smakuje jak parówka!"- krzyczałam, dalej nie dowierzając i nie potrafiąc zrozumieć fenomenu smaku wegańskiego kasewursta. Wrzuciłam mu kawałek na jego talerz. 
Do końca posiłku był oburzony, że zniszczyłam kawałkiem beznamiętnej parówki jego "wykwintne" danie.


W następnej kolejności, przed podróżą do Poznania z Dworca Zachodniego, chciałam skoczyć jeszcze na porządny obiad do centrum. Pech chciał, że metro w jedną stronę było nieczynne i przez dobre parenaście minut kołowałam w podziemiach, gubiąc prawidłowe wyjścia i przystanki, z których chcę odjechać autobusem zastępczym. Ale się udało.


Wbiegłam do Lokal Vegan Bistro, tradycyjnego, oklepanego, dobrze znanego, stałego warszawskiego punktu. Nie zamawiałam schaboszczaka, choć wizja rzodkiewki w śmietanie przedstawiała się wyjątkowo dobrze (ostatnio zjadałam go z pomidorami). 


Zamówiłam danie z nowego menu, czyli...wątróbkę. Jakkolwiek dziwnie to brzmi ("co to pani zamówiła, bo zastanawiam się co wziąć?"- zapuszczała żurawia pewna pani ze stolika obok, a potem spojrzała na mnie z wyrazem twarzy równie dziwnym, jakim był mój sam kiedy odpowiadałam) smakowało całkiem, całkiem, całkiem. Podano ją z sałatkami, sosem i puree szpinakowym. Plus standardowa woda z kranu, zawsze na propsie.


Wyjeżdżając, konsumowałam krówki w pociągu i żegnałam się z Warszawką, która chyba nie da mi na długo o sobie zapomnieć. Tęsknię stolico, a obiady od Was mogłyby podróżować do mnie w abonamencie. 


Wkrótce opiszę bardzo króciutki Poznań, a tymczasem czas wziąć się za Kraków (ostatni miesiąc w mieście, jupi!)

Relacja na żywo uchwycona została na instagramie - zapraszam do zaobserwowania!

instagram.com/karomro



facebook.com/zjadlamniebo

0 komentarze