#wegańskipoznań MAJ 2017 | Co jadłam w Poznaniu?

Wczoraj pojawiła się optymistyczna Warszawa, a już dziś zabieram Was w szybką podróż do Poznania. Co prawda zagościłam tam jeszcze krócej (zaledwie 2 dni), ale zdążyłam odwiedzić miejsca, na których najbardziej mi zależało.

I powiem to na początku, bo z czystym sumieniem można to orzec i głosić, propagować po całym świecie, po całym kraju jak długi on i szeroki: w Poznaniu, gdziekolwiek bym się już nie obróciła zastałam najlepsze wegańskie miejscówki, najwspanialsze potrawy z ogromnymi porcjami i rozsądne ceny. Co prawda, miejsca te nie są jak w Warszawie na każdym kroku i nie spotkamy ich w każdym zakamarku miasta, ale jeśli już wybierzemy się do tych sławetnych restauracji, trafimy do prawdziwych świątyń i to po prostu - dla fanów porządnych kulinarnych rozkoszy.




Nie wymagajcie ode mnie zbyt wiele. Ja jestem pospolita dziołcha ze Śląska, dla mnie obiad to nie fikuśny kawałek bakłażana ozdobiony listkiem mięty i artystycznie maźnięty pędzlem umoczonym w sosie nawet miliarda archipelagów.

Kiedy wybieram się do restauracji na obiad, za który solidnie już płacę, bo chcąc czy nie chcąc, ugotowanie najlepszej kaszy jaglanej z zielonym ogórkiem i rzodkiewką oraz najzdrowszą zieleniną, które mogą stanowić dla mnie obiad, kolację i śniadanie nie kosztują więcej niż 3 złote za porcję; oczekuję nie tylko doznań smakowych ale i wizualnych i estetycznych. Miejsce ma po prostu powalić mnie na kolana, mój brzuch ma błagać o długą sjestę, a kelner nie tylko ma sprawiać wrażenie, że spoko jest, że do nich wpadłam, ale ma również znać się na rzeczy i wiedzieć, co zawiera potrawa, którą podaje mi na złotej tacy.

To nie są górnolotne oczekiwania. Jak już pisałam, zadowolił mnie przyprawiony ramen w Warszawie, choć nie przywykłam do wyczekiwania na miejsce w restauracji. Zadowoliła mnie pogawędka w sympatycznej Nancy Lee. Zadowala mnie gorący vegab, którego mogę wynieść na zielone planty, a historyczny pierwszy jaki skosztowałam w pewne zimowe popołudnie przed kinem był tak gorący, że omal nie odpadło mi podniebienie. Ale ja właśnie kocham gorące jedzenie. Zadowala mnie więc nawet kawa na wynos z dodatkowo podgrzanym mlekiem (kiedyś zdarzyło mi się zrobić haję baristce, że ostatnio dostałam zimny napój, odpowiedziała mi tylko: "podgrzewamy mleko do standardowej temperatury, żeby się pani nie oparzyła". Czy moje zmysły i czucie temperatury jeszcze poprawnie funkcjonuje?) 
Zadowala mnie więc również suszony pomidor w burgerze w Krowarzywach, zadowala mnie granat dołożony do falafeli w Mazaya Falafel, zadowala mnie bliskość zielonych smoothie do przystanku na Bagateli i zadowala mnie brak ludzi w chińskiej restauracji w Bielsku-Białej (nie jest zła, wręcz przeciwnie. A introvert mood jest wtedy mode on).

Za to nie zadowala mnie, kiedy w restauracji zostawiam grubszą kasę, a wychodzę wciąż nienajedzona. Nie zadowala mnie, kiedy w moich naleśnikach w Novej Krovie są włosy kucharza. Nie zadowala mnie, kiedy nie mogę poradzić sobie z daniem w Wielopolu ni siłami noża ni widelca. Nie zadowala mnie, kiedy jedyny wegański burger w Bielsku w mięsnej burgerowni jest droższy od tego z tru-stoprocent-wegańskiej knajpy w Krakowie. I nie zadowala mnie oczywiście, kiedy mój makaron jest zimny jak lód i zimny jak moje serce, kiedy staję przed swoim humanistycznym wydziałem.


Lecz całe szczęście w miejscówkach w Poznaniu wie się jak karmić należy i jak też sprostać wyszukanym wymaganiom paniusi, która przyjedzie sobie to niby obeznana z serca Silesii czy też innej Małopolski. 


Na pierwszy raz polowałam na śniadanie. W znanym mi pobliżu była tylko jedyna knajpka otwarta od 7 rano, a jak wiecie już bardzo na czasie otwarcia mi zależy. Aczkolwiek z hostelu wyszłam już po szóstej i błąkałam się ulicami Poznania, zwiedzając i spoglądając to tu, to tam, włócząc się bez sensu, tylko wyczekując otwarcia drzwi Porannika. Wygooglowałam tą miejscówkę, jako śniadaniownię, liczyłam również na cosik wegańskiego, mimo braku takowych pozycji w ich menu na fejsbuku. Po wejściu jednak pani kasjerka nie przekonała mnie ani do siebie, ani do kawiarni od pierwszego, najważniejszego dla mnie pytania. Kiedy zapytałam czy dostanę coś wegańskiego, zaproponowała mi jaja na osiem sposobów. Może się czepiam, powiecie, i w tym miejscu należałoby uprzejmie poinstruować panią czym weganizm od wegatarianizmu się różni, aby na przyszłość nie popełniała podobnych gaf, ja jednak doświadczyłam już co nieco mniej przyjemnych sytuacji w takich okolicznościach (kiedy coś było dokładane, kiedy do moich sugestii się nie zastosowano itp.) i wiem, że jeśli od drzwi ktoś nie wie czym wegańskie danie się charakteryzuje, może nie zrozumieć pilności eliminacji niepożądanych składników w moim zamówieniu. Niestety. 

Fajnie byłoby, gdyby Porannik faktycznie wprowadził choć jedną, lecz ewidentną roślinną opcję. Dbajmy o warzywożerców.


Wyruszyłam w dalszą drogę, a tego dnia czekała mnie może nie bardzo długa, ale bardzo wymagająca sesja. Niestety pogoda znacząco się pogorszyła, podniósł się wiatr i pokropywało. Nasze zdjęcia były stylizowane razem z projektantką, a odbyły się przed poznańską Palmiarnią. Dzielnie wytrzymywałam podmuchy wiatru, lecz na nieszczęście przemarzłam tak boleśnie do kości, że nie sposób było mi ogrzać się ani biegiem po ulicy, ani herbatą, ani kocem. 


Pomyślałam więc "najlepszy na rozgrzanie jest rosołek". Musiałam wybrać się na zupę. Dobrą, gorącą, rozgrzewającą zupę. Pora na zupę była również idealna: między 12- 13. Niedaleko mieścił się WYPAS.


Znacie mnie. Kiedy weszłam do środka i zobaczyłam menu, nie zamówiłam wcale zupy. Poprosiłam o największy obiad. 


W Wypasie wszystko było prawdziwie wypaśne. Jak nazwa wskazuje. Ale to nie tyczy się tylko wypasu jedzeniowego niczym na wegańskim pastwisku. To tyczy się absolutnie każdego atomu, który tworzy to miejsce. Wnętrze, mimo że przyciemne (jestem ślepą kurą i palę żarówki o poranku, bo nie trafiam łyżką do szklanki herbaty) jest niesamowicie przytulne i panuje w nim ciepła, rodzinna atmosfera. Urzekła mnie półka obok kasy z różnymi rozmaitościami. Na tej wiszącej na ścianie można było dosięgnąć natomiast czegoś do czytania. Zachwyciłam się prawdziwie nawet toaletą, malutką, schludną i z makulaturą do poczytania, gdyby ktoś takową potrzebę posiadał.

W przesmyku między nią, a główną salą zasiadało mnóstwo jak na tą godzinę ludzi, w pomieszczeniu obok kuchni następowała systematyczna wymiana klientów. Ruch panował przez cały czas. Usiadłam na przeciwko kasy, żeby analizować co zastanawia ich najbardziej i jakich wyborów konsumenckich dokonują. Dodatkowo ciągle spoglądałam na menu, które działało na mój umysł jak łyżka masła orzechowego krążąca w krwiobiegu.

Gdybym tylko zostawała w Poznaniu nie dzień-dwa, a cały tydzień, ba, cały turnus bym wykupiła, aby zajadać się w Wypasie. W menu niemal każda pozycja powodowała zaświecenie się mych oczu, a w dodatku menu zmieniane jest sezonowo. To to ja doceniam. Edycje limitowane to największy cel łowców jedzenia.

Tym razem w menu znalazły się talerze m.in polski, hiszpański czy meksykański. Ja wybrałam ten środkowy, od dawna kusiła mnie ziemniaczana potrawka z tego kraju i to w zweganizowanej wersji. Byłam jej ciekawa. Dodatek śmietany z nerkowców?- kupiliście mnie. Sympatyczny pan przyniósł zamówienie, na widok którego omal nie potoczyłam się pod stół. Ta porcja była zdumiewająca. Przyćmiewała swoją wielkością i majestatem wszelkie widziane dotąd warszawskie dobra. 
I w mojej diecie wcale nie chodzi o to, żeby po odejściu od stołu nabrać kształtu baryłki i upchać pożywienie w każdej komórce ciała, aby zakwalifikować danie do miana dobrego. Ale godna głodnego, zmarzniętego człowieka porcja ciepłej strawy w grudniowy majowy dzień załatwia całą sprawę. Daję pięć gwiazdek trip advisora i Michelin. 


Po wyjściu wyszłam z zadowoloną miną, brzuchem i nie potrzebowałam już niczego innego do życia. A jednak czekała na mnie kolejna sesja zdjęciowa, którą raz przemarznięta przeżyłam, lecz bardzo trudno. Powoli wysiadałam i opadałam z sił. Mój organizm, mimo że nabrał więcej energii po obiedzie nie funkcjonował i nie ogrzewał mnie w stopniu, jakiego wówczas bym od niego oczekiwała. Pod teatrem poddałam się po kilku godzinach i musiałam przeprosić fotografkę, lecz dalsze zmagania z nieudanym podnoszeniem temperatury własnego ciała myślą i wolą stały się po prostu nierozsądne. 


 Po przebraniu się w ciepłe spodnie, puchówkę i turban z szalu postanowiłam potraktować się jak dziecko i powiedziałam sobie: "należy mi się coś słodkiego." Coś słodkiego działało w różnych przypadkach: jako nagroda, jako pocieszenie, jako rozgrzanie, jako energetyk, jako oszałamiacz i narkotyk. Było pół godziny do zamknięcia Muscle Cookie, czyli kawiarni podobnej do poznańskiego odpowiednika warszawsko-krakowskiego Legal Cakes, z tym że o bardziej przystępnych cenach, z atrakcyjną zniżką studencką i o bardziej kawiarnianej niż extra-fit-kulturystycznej atmosferze.



Wypatrzyłam to miejsce gdzieś na instagramie, u jednej z wegańskich osób, którą obserwuję. Obsługa w Muscle Cookie w przeciwieństwie do innych kawiarni doskonale wie, co weganizm znaczy, a także co osoby bojące się przytyć wszamałyby pysznego z mniejszymi wyrzutami sumienia.


Zamówiłam ich słynne cappucino różane i bananoffe pie, bo wiedzcie, że bananoffe to mój klasyk, który gdy widzę zamawiam w ciemno wszędzie i zawsze! Za każdym razem badam jego składniki i strukturę i skrupulatnie tworzę w głowie ranking najlepszych bananoffe w moim życiu. Ten podbił serce wysokością bananów, arachidem i spodem. 


Po zamknięciu udałam się do pobliskiej Zemsty, gdzie emitowano film o pszczołach. Potrzebowałam dla siebie zajęcia do momentu zaśnięcia. W hostelu zniknął mój ręcznik, lecz nie przejmowałam się tym za bardzo, bo bardziej cieszyłam się faktem, że ze wspólnego pokoju zniknął łysy Seba, który wykazujący się w nocy wyjątkowym poziomem kultury, ogłady i szacunku do drugiego człowieka, oglądał z regulatorem na full antyinteligentny, gęsty od przekleństw program pokroju warsaw shore (coś takiego kiedyś leciało?), zaśmiechując się w niebogłosy, a później obśliniając się ze swoją (leżącą w jednym łóżku, bo po co w osobnym) partnerką.

Śniadanie zjadłam również wyjątkowo wcześnie, była to tym razem moja własna owsianka z bakaliami, sycąca i o idealnej konsystencji papki. A popołudniem znów skoczyłam do Zemsty ponieważ był to czwartek, a nasłuchałam się o ichniejszych tłustych czwartkach i doskonałych nuggetsach z tempehu...
Niestety Zemsta wycofała już codzienne zmiany w menu, za to pojawiły się stałe w tygodniu, zmieniające się z mniejszą częstotliwością (wyborne zresztą w całości) propozycje. Miałam do wyboru schabowego (jak w Lokal Vegan Bistro i moim domu, własnej produkcji), naleśnik z farszem ruskim, warzywa z makaronem ryżowym na azjatycką modłę i burgera z nie wątpię-smacznym wnętrzem.

Wybrałam jednak ruski naleśnik, z uwagi na to, że farsz ruski i skwarki to narodowa podstawa i posiadam to na końcu tradycyjnego języka i polskiego umysłu.
Nie zawiódł mnie. Gluten od czasu do czasu postanowił nie być dla mnie straszny, a ten nie wywołał żadnych skutków ubocznych. W towarzystwie z pomidorem i liśćmi. A skwarki były przepyszne.

Na uwagę zasługuje również wyjątkowa atmosfera, której nie da się podrobić z żadnym innym znanym mi miejscem w całej Polsce. To tam skupia się inteligencja, ludzie o alternatywnych poglądach, wegańska bohema i śmietanka towarzyska. Panuje nastrój intelektualizmu, a powietrze gęste jest od rewolucjonizmu, jak gdyby zaraz miała rozpocząć się tu jakaś rewolta. Podziwiam to małe wnętrze, a na klientów mogłabym patrzeć godzinami. To prawdziwi przedstawiciele gatunku myślącego, świadomego i ambitnego. A poza tym można tam świetnie zjeść. Nic dodać, nic ująć.


Polecam więc Poznań serdecznie, nawet na dłuższe wyjazdy. Jestem pewna, że nawet w dwóch, trzech miejscach można byłoby doznawać przez kolejne dni coraz to odmiennych smakowych przeżyć, a nie zapominajmy, że w innych uliczkach mieszczą się różnorodne inne restauracje, do których nie miałam czasu wstąpić, w tym ostatnim razem odwiedzona Falla (w listopadzie, ale teraz zobaczymy się w nowym oddziale w Gdyni za równy miesiąc!), Kwadrat, który bodajże się zamyka lub lody molekularne, które przyrzekłam sobie zjeść przy kolejnym przyjeździe do miasta koziołków. Kto by się spodziewał, że na początku maja wciąż będziemy mieć w Polsce zimę...


Jeśli Wam się podobało, zostawcie łapkę na facebooku

facebook.com/zjadlamniebo



lub dodajcie mnie na instagramie - tam pojawi się wkrótce więcej relacji. Pora pokroić nożem i widelcem Kraków :) 

instagram.com/karomro



2 komentarze

  1. Byłam i Wypasie i w Muscle Cookie :) Poznań bardzo rozwija się kulinarnie, ale Wypas ty chyba nr 1 :) A co do ciast, to jeszcze lepsze są w Słodkie Bez Cukru :) Moja ulubiona kawiarenka :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. na pewno wpadnę do niej kolejnym razem! To właśnie u Ciebie podpatrzyłam Muscle cookie na instagramie hihi :-)

      Usuń